wtorek, 6 maja 2014

Biurokracji w sprawie Gwoźdźca ciąg dalszy

Tzw. "Biały Dom" w Ivano-Frankivsku
(Stanisławowie)
Wczoraj byłem umówiony na wizytę u wojewody (ukr. holova oblastnoji derżavnoji administracji) na godz. 10:00. Po godzinie czekania wreszcie udało mi się dostać na "audiencję". Celem rozmowy było poinformowanie władz wojewódzkich o podjętych staraniach co do remontu kościoła oo. bernardynów - zabytku w skali krajowej z XVIII w. (po ukr. pamiatka nacjonal'noho znaczennia) i prośba o wsparcie w formie finansowej i promocyjnej przez zamieszczenie linku w internecie. Wojewoda przyznał, że obecnie wszystkie fundusze na remonty dróg, zabytków i budynków państwowych zostały przesunięte na wsparcie wojska. Gdy będzie znana konkretna kwota kosztów, w której ma partycypować strona ukraińska, mamy poinformować powyższe władze. Krótko mówiąc, ja i parafianie zostaliśmy odesłani dyplomatycznie z obietnicą bez pokrycia.
Drugą wizytą, najbardziej obiecującą na przyszłość, było spotkanie z marszałkiem województwa (holova oblastnoji rady). Okazało się, że pochodzi on z tego samego powiatu co Gwoździec. Gdy przeczytał w oryginale pismo z polskiego Min. Kulury i Dziedzictwa Narodowego (nie chciał przekładu), stwierdził, że nie można przegapić takiej szansy i władza ukraińska powinna przystąpić do projektu ochrony takiego zabytku. Do swojego biura zawołał przez telefon kilku podwładnych - odpowiedzialnych za architekturę i finanse, by wyjaśnili nam po kolei, jak przygotować dokumentację budynku, która praktycznie nie istnieje. Ze względu na charakter zabytkowy, państwo powinno nie brać pieniędzy za takie usługi, a są to olbrzymie koszty. W rozmowach tel., które wyglądały jak dialogi z filmu "Chłopaki nie płaczą", marszałek wyjaśnił urzędnikom, żeby nie robili sztucznych trudności, nie zwracali uwagi na to, co jest tym zabytkiem (w sensie nie-cerkiew, a kościół rz.-kat., czyli "polski"), ale żeby pomagali jak tylko mogą w najtańszy sposób, bo ludzie którzy się do nich zgłoszą (powiedział nazwiska), są przysłani prosto od niego...
Łącznie w ciągu jednego dnia siedziałem przy 6 biurkach. Panowie wyczerpująco odpowiadali na pytania i podpowiadali w kwestiach papierkowej roboty. Tylko przy ostatnim biurku, urzędnik w starostwie z ironicznym uśmiechem zaczął lać wodę (a może grozić) słowami "jak wiele nas jeszcze czeka". Gdy parafianka przyznała się, że marszałek w pełni popiera naszą inicjatywę i kazał dzień później zadzwonić do siebie na komórkę, by opowiedzieć jak zostaliśmy potraktowani, zaczął załagadzać i dodawać nam optymizmu, mówiąc: "Próbujcie, może jednak się uda...".
Po 6 godzinach słuchania urzędowego słownictwa w zrozumiałym, ale zawsze obcym języku; po 3 godzinach drogi w samochodzie połknąłem tabletkę na ból głowy i zmęczony wizją przyszłości zasnąłem jak suseł już przed 19:00.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz